Patrząc przez pryzmat prokreacji kobiecy orgazm może wydawać się zbędnym dodatkiem. W przeszłości powstawało wiele zaskakujących teorii wyjaśniających przyczynę i sens kobiecego orgazmu.
Już Hipokrates badał sprawę kobiecego szczytowania. Długo dominowała teoria, że do zapłodnienia potrzebne jest "ta kobieca przyjemność". Uważano, że kobieta i mężczyzna wydalają nasienie, a zatem orgazm obojga jest warunkiem poczęcia. Teoria dwunasienna była, jak widać, bardzo korzystna dla kobiet.
Wbrew interesowi kobiet zadziałał inny dociekliwy myśliciel, Arystoteles - stwierdził, że kobiety mogą zajść w ciążę i bez orgazmu. Nigdy nie dowiemy się, jak do tego doszedł :)... Mimo wielu głoszonych teorii kobiecy orgazm długo był dla ludzkości zagadką i każdy wolał interpretować to zjawisko na swój sposób. Jeszcze w XVIII w. "lekarz młodej habsburskiej księżniczce zalecał łechtanie sromu, żeby zaszła w ciążę". Ma to uzasadnienie naukowe. Orgazm nie jest warunkiem zapłodnienia, ale bardzo je ułatwia. Skurcze całego obszaru narządów rodnych powodują, że szybciej dochodzi do jajeczkowania. Starożytni lekarze mieli więc dobrą intuicję. W latach 70. XVIII w. doszło do pierwszego sztucznego zapłodnienia. Co prawda spaniela, ale teoria orgazmu niezbędnego dla zapłodnienia zachwiała się w posadach.
Na szczęście, dla dobra kobiet niemal w tym samym czasie powstała druga teoria tłumacząca ich orgazm. Głosiła ona, że orgazm służy zdrowiu, choć wówczas nazywano go "histerycznymi parkosyzmami". Były też kliniki specjalizujące się w uzdrawianiu kobiet poprzez wywoływanie u nich orgazmu. Oczywiście na luksus leczenia mogły sobie pozwolić tylko panie z wyższych sfer.
I tu ciekawostka: w 1883 r. właśnie w tym celu wymyślono pierwszy wibrator. Zalecano go jako narzędzie masażu bynajmniej nie erotycznego. Masaż wibratorem miał pozwolić na rozładowanie nadmiaru energii i wydalenie toksycznych soków z organizmu, ale pod żadnym pozorem nie miał prowadzić do uzyskania przyjemności seksualnej.